17 września, w rocznicę agresji ZSRR na Polskę, obchodzimy Światowy Dzień Sybiraka. Najważniejsze w tym dniu jest przypominanie prawdziwych losów zesłańców, wsłuchiwanie się w ich wspomnienia i przekazywanie ich dalej.
Pierwszą z czterech masowych deportacji obywateli polskich z ziem wschodnich RP władze sowieckie przeprowadziły 10 lutego 1940 r. Do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię wywieziono wówczas około 140 tys. ludzi. Kolejną akcję wysiedlania władze sowieckie rozpoczęły w nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. Jej ofiarami stały się głównie rodziny polskich jeńców rozstrzeliwanych właśnie przez NKWD w Katyniu, Charkowie i Kalininie (Twer) oraz najbliżsi mordowanych w tym samym czasie polskich obywateli, przetrzymywanych w więzieniach sowieckich. Zdecydowaną większość deportowanych skierowano do Kazachstanu, gdzie zesłańców czekała niewolnicza praca, nędza, choroby i głód. W sumie w wyniku deportacji dokonanej w kwietniu 1940 r. z ziem wschodnich RP wywieziono około 61 tys. obywateli polskich. Kolejne deportacje zostały przeprowadzone przez władze sowieckie w czerwcu 1940 r. i pod koniec maja 1941 r., tuż przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej. Łącznie według danych NKWD we wszystkich czterech wywózkach zesłano około 330-340 tys. osób, a według danych Związku Sybiraków ok. 1,3 mln osób.
Ponieważ celem obchodów Dnia Sybiraka jest zachowanie w pamięci tragicznych dziejów zesłańców, publikujemy poniżej fragmenty ich wspomnień, zgromadzonych w ramach projektu „Rodziny rozdzielone przez historię” realizowanego przez Muzeum Historii Polski.
Maria Tarnawska z domu Janusz:
„Nadszedł 10.02.1940 rok mama piekła chleb, a tu o świcie podjeżdża dwoje sani z woźnicami: dwóch Ukraińców i dwóch enkawudzistów. Najpierw przeczytano nam jakiś wyrok (Ukrainiec przetłumaczył nam), że byliśmy jakimiś wrogami i dano nam dwie godziny na zebranie się. Ale to była zima, nie mieliśmy się w co ubrać, a młodsze rodzeństwo to nawet butów nie mieli, ale co mieliśmy to nam zabrali, wsadzili w pierzyny i poduszki i nawet nie zmarzliśmy. Nie można powiedzieć… wybili nam kury i wrzucili do worka takiego z pierzem trochę słoniny, której również nam dali. Dzień wcześniej wujek zmielił nam w młynie dwa worki żyta i dwa worki pszenicy – też nam to wrzucili i powiedzieli, że się to przyda i jak z czasem się okazało to przydało się!
Zawieziono nas do Trembowli, załadowano do wagonów towarowych, w których były prycze a na każdej pryczy jedna rodzina. Była także dziura w podłodze i służyła jako ustęp. Były też dwa piece żelazne, na stacjach podawano nam węgiel i drzewo, dawano nam też wodę i jedzenie w tym chleb.
Pamiętam, że gdy skończyły nam się kury to trzeba było jeść to ich jedzenie, przeważnie była to zupa rybna, czyli „ucha” i kasza maszczona olejem. Kilka dni wymiotowaliśmy, ale trzeba było przyzwyczaić się. Zawieziono nas do Kotłasu. Przesadzono nas na ciężarowe samochody i więziono nas cały dzień. Mróz był „czaskający”, ale nawet nie zmarzliśmy w tych pierzynach. Przenocowaliśmy w jakieś bardzo dużej hali i rano ruszyliśmy dalej na saniach i jechaliśmy znów cały dzień.
Wreszcie dowieziono nas do celu, rozprowadzili nas do baraków solidnie zbudowanych z drewna też z pryczami, dano nas tam do jednej komnaty pięć rodzin, około 22 osoby. W baraku był też piec duży, dookoła były lasy, więc było czym palić. Byliśmy też odczytywani, co wieczór. Moją mamę i mnie przydzielili do obsługi łaźni, a innych przydzielili do pracy w lesie przy ścince drzew. Żyliśmy z tego, co zarobiliśmy, ale ile tego zarobku było to nie pamiętam, ale bardzo mało.
Przebywaliśmy tam 3-4 miesiące, bo gdy przyszła wiosna a z nią chmary komarów, nie było nigdzie miejsca żeby się przed nimi schronić. Ludzie zaczęli masowo wymierać z niedożywienia i nadmiaru pracy. Nam też zaczął głód doskwierać. Nasz komendant nie był zły, ale też nikt mu się nie sprzeciwiał, mojej mamie dość współczuł, ale zażądał żeby, chociaż dwoje dzieci oddała do domu dziecka, bo sama nie da rady nas wszystkich wyżywić. No i musiała tak zrobić, ale kto miał iść? Mnie nie chciała dać, że jestem najstarsza i coś jej pomogę. Poszli dobrowolnie Roman i Józef, później Roman umarł w tym domu w Pasporadzie. Nas przewieziono do Siktiwkaru. Tam mama pracowała w tartaku i inni też . Tam też byliśmy pod kontrolą, ludzie wciąż bardzo umierali, głodni byliśmy wciąż, bo to co mama zarobiła to nawet na chleb nie starczyło, ale mama też coraz bardziej podupadała na zdrowiu wreszcie piąty raz trafiła do szpitala i tam po kilku dniach zmarła na tyfus brzuszny mając 35 lat.
Ja 15-letnia dziewczyna zostałam sama bo rodzeństwo było w domach dziecka. Najpierw bawiłam ruskie dzieci, ale musiałam jakoś pracować, bo nie dano mi kartki na chleb, ale dodając sobie lat zaczęłam pracować przy remontach jako pomocnik w remkantorze w Siktiwkarze.
W roku 1944 przewieziono nas do Woroneska powiat Abramowka, tam nas osiedlono u rodzin rosyjskich i pracowaliśmy tam do 10.02.1946 roku. Znów wyznaczono termin, zawieziono nas na stacje Abramowka, załadowano do wagonów towarowych, wieziono cały miesiąc i zawieziono na ziemie odzyskane. Dzisiaj naszymi najcenniejszymi pamiątkami rodzinnymi z tamtych czasów jest pamiętnik ojca Marii Tarnawskiej, który szczegółowo opisuje życie rodziny przed, na i po emigracji, oraz liczne listy rodzeństwa Marii do siebie i zdjęcia z Rosji, Niemiec i Oświęcimia.”
Alfreda Ferschke z domu Winter:
„Zima była sroga tego roku. 30 st. C mróz skuł tą niespokojną ziemię, a noc 10 lutego 1940 r. wyryła piętno w mej psychice i osobowości na całe życie.
Wszyscy spali, ja zbudziłam się bo usłyszałam ujadanie psów u sąsiada Borowca, a ich dom stał obok nas. Wyszłam do sieni otworzyłam drzwi i usłyszałam krzyk pani Borowcowej „Ja nigdzie nie pojadę” wróciłam do pokoju, już nikt nie spał. Za parę minut ujadanie psów na naszym podwórku i natarczywe łomotanie do drzwi: „Otwierać!” Ojciec otworzył i do mieszkania wtargnęła gromada uzbrojonych mężczyzn Ukraińców z jednym Rosjaninem. Był w szarym wojskowym płaszczu, w czapce z klapami na uszy i czubkiem na środku głowy, uzbrojony. Rosjanin zażądał od ojca dokumentów, zabrał je i oświadczył :„Sobierajties pieriesielajem was w druguju obłast”. Po tych słowach zobaczyłam mamę we łzach, biegała po mieszkaniu, straciła głowę, w ogóle nie wiedziała biedna co ma robić, co pakować, czy dzieci ubierać. Jakimś cudem wymknęła się z domu i w ten mróz i śnieg i noc pobiegła do państwa Ciejków sprawdzić czy ich też wywożą.
Tam też na podwórku czekały na nich samochody. Wróciła i widzi jak jej mąż klęczy przed Rosjaninem i prosi żeby go zabrał, jest gotów, żeby go zabił aby tylko oszczędzić żonę i dzieci. Obok stał Ukrainiec i mówi: „Ubiej prositsia”. Rosjanin odpowiedział „Nie lzja”. Na podwórku psy ujadały, bo byli tam jacyś obcy ludzie cywile i ci uzbrojeni Ukraińcy. Jednym z nich był woźny ze szkoły. Rosjanin był dobrym człowiekiem. Mojej siostrze 16-letniej panience o pięknych blond warkoczach, szepnął ukradkiem: „Ubiegaj” ale nie miała dokąd uciekać. Siostra nie była już w szkole w Mielnicy z powodu tak niepewnego jutra. Była z nami w domu.
Nikt nic nie robił, nikt nic nie pakował, Rosjanin nie mógł sobie poradzić z naszą rodziną, nigdzie nie pojedziemy i koniec. Za długo to trwało a nie chciał być brutalnym, wezwał pomoc. Po około pół godziny przyszło trzech Rosjan. Jednego dobrze pamiętam, był niski ubrany w czarną skórzaną kurtkę, okrągłą czapkę z czerwonym otoczkiem i gwiazdą. Strasznie krzyczał. Samochód, który po nas przyjechał już odjechał bez nas. Rosjanin polecił zaprzęgać nasze konie, dał nam dziesięć minut na spakowanie, jeśli nie, to będziemy związani i wrzuceni na sanie.
Najbardziej przytomną była siostra, ubrała mnie i brata w ciepłe zimowe ubrania. Z ojcem wynosili pościel, trochę ubrania, chleb, parę garnków i to wszystko. Mnie i brata opatulali pierzynami w tych saniach, już świtało. Mama pożegnała swoją matkę, staruszki nie wzięli. Konie ruszyły, ostatnie spojrzenie na domy, zagrodę, gniazdo trudu, pracy i szczęścia moich rodziców i moje. Poranek był zimny skrzypiał śnieg i grobowa cisza. Nikt nic nie mówił. Nawet ci z eskorty nie rozmawiali z nami. Jechały tej nocy sanie, samochody, wywieźli wszystkich osadników wojskowych z kolonii „Podryże” i innych kolonii na Wołyniu. Po drodze jakaś kobieta podała nam kubek gorącego mleka, był to ostatni kubek mleka z przerwą na sześć lat. Pod wieczór byliśmy na stacji w Maniewiczach, stał już długi transport bydlęcych wagonów.
Pod eskortą krzyczących czubaryków załadowano nas do wagonów, było tam już dużo nieznanych nam ludzi. W wagonie po jednej i drugiej stronie były prycze z desek. Po środku piecyk żelazny z rurą na zewnątrz w kącie dziura w podłodze (to ubikacja). Po obu stronach wagonu dwa małe okienka. Wyznaczono nam miejsca na górze. Były tu już inne rodziny, w wagonie było ciasno, ciemno i zimno. Zetknięcie z tak ponurą rzeczywistością było straszne, bardzo się bałam ciemności i wszystkiego co mnie otaczało. Przed pociągiem stało dużo sań z końmi już bez właścicieli, nasze też. Co czuł ojciec, który tak kochał swoje konie?
Po załadowaniu wagonu usłyszeliśmy zgrzyt zasuwanych drzwi, spięto je żelazną sztabą i zamknięto na klucz. Pociąg ruszył tak gwałtownie, że niektórzy pospadali z pryczy. Rytmicznie zastukały koła wagonu, była już ciemna noc, ktoś zaintonował: „Serdeczna Matko opiekunko ludzi” wszyscy śpiewali. Był to śpiew dławiący przeplatany płaczem. Moi rodzice tulili nas w ramionach i także płakali. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą, ale przypuszczali – na Sybir.
Postój na bocznych torach, wówczas konwojenci otwierali drzwi i podawali gorącą wodę i czarny gliniasty chleb, takie było nasze pożywienie. Jechaliśmy przez długie ciemne tunele, mijaliśmy góry Uralskie. W wagonie ludzie się jakoś zorganizowali. Nad dziurą w podłodze oblodzoną wokół powiesili koc. Bardzo się bałam tam chodzić. Stukot kół pędzącego pociągu, lód wokół, ciemno a ja musiałam nad tą dziurą kucać. Odprowadzała mnie zawsze do tej dziury moja kochana siostra. Bałam się też piecyka blaszaka z gorącą rurą, która miała wylot w dziurze w dachu. Pociąg stawał przeważnie w pustym polu pokrytym białym czystym śniegiem.
Dorośli zbierali ten śnieg i była z tego gorąca woda do picia. Jak wspomniałam, w wagonie były dwa małe okienka a że nasze miejsce było na górze, więc miałam możliwość trzeć palcem zamarzniętą na szybie warstwę lodu aż dotarłam do szyby i mogłam oglądać przez dziurkę (dużą jak naparstek) mijające krajobrazy. Biało na polach, na gałęziach drzew, ani domów ani ludzi tylko wszędzie biało. Niedługo mogłam oglądać świat bo dziurka szybko znowu zamarzała.
W naszej rodzinie nikt nie zachorował. Chorowały malutkie dzieci, ludzie starsi, były przypadki zgonów ale w naszym wagonie nie. Zmarłych zakopywano w śniegu przy torach, szybko bo pociąg ruszał.”